Brexit per saldo
„Pozew rozwodowy” między Wielką Brytanią a Unią Europejskiej wywołał spore obawy w polskich firmach. Ale w ekonomii jest tak, że zawsze ktoś traci, a ktoś zyskuje
Po rozstrzygnięciu unijnego referendum w Wielkiej Brytanii na rzecz Brexitu ruszyła fala spekulacji, ile to wszystko będzie kosztowało oraz kto na tym straci, a kto zarobi.
Komisja Europejska głosem komisarza ds. gospodarczych i finansowych Pierre’a Moscovici poinformowała, że jej eksperci wyliczyli wstępnie, iż w wyniku decyzji o Brexicie brytyjski PKB w przyszłym roku będzie niższy od 1 do nawet 2,5 proc. Dla strefy euro spowolnienie wzrostu ma wynieść od 0,2 do 0,5 proc.
Jeszcze wcześniej o próbę oszacowania kosztów Brexitu dla gospodarek z naszego regionu pokusili się analitycy Crédit Agricole Bank Polska (CABP). Ich zdaniem największy wpływ na osłabienie wzrostu gospodarczego będzie miał zmniejszony napływ nowych inwestycji zagranicznych oraz spowolnienie gospodarcze w całej Unii Europejskiej. Przez to dynamika polskiego wzrostu spadnie o 0,5 pkt proc. Zdaniem analityków CABP, w tych szacunkach jesteśmy pośrodku stawki między Węgrami, które mogą stracić 0,78 pkt proc. wzrostu, a Czechami, szacowanymi na spadek o 0,35 pkt proc.
Dla Kowalskiego z Polski czy Williamsa z Wysp Brytyjskich te dane są tak abstrakcyjne, jak informacje o odkryciu kolejnej czarnej dziury w odległej galaktyce. Ale dla przedsiębiorców, również tych najmniejszych, te kalkulacje mają znaczenie, przy czym u jednych budzą niepokój, a u innych nadzieje.
Makrostraty i mikrozyski
Sam tylko wynik referendum „rozwodowego” Brytyjczyków z Unią zdążył solidnie zdołować giełdy (choć te nieco już odrobiły straty) i mocno poobijać funta, który do złotego stracił „tylko” 8 proc., i to jedynie dlatego, że rykoszetem złoty na Brexicie też stracił. I tak jak złoty stracił po ogłoszeniu wyniku referendum, tak samo straci polska gospodarka, gdy ten wynik zostanie wprowadzony w życie. Pytanie tylko o skalę.
Istotną wskazówką będzie tu kwestia wymiany handlowej między Polską a Wielką Brytanią. Ekonomiści przypominają, że Wielka Brytania należy do naszych najważniejszych partnerów gospodarczych. Tamtejszy rynek jest dziś trzecim eksportowym miejscem po Niemczech i Czechach (z danych GUS za pierwszy kwartał 2016 r. wynika, że wartość towarów wysłanych z Polski do Anglii wyniosła 2,8 mld euro, do Czech 2,87 mld euro.). Jeszcze lepszą pozycję eksport na Wyspy osiągnął w 2015 r. Był drugim po Niemczech, wartym 12,1 mld euro, z 6,8-proc. udziałem w całkowitej zagranicznej sprzedaży polskich towarów. Ponadto zeszły rok przyniósł Polsce bardzo wysokie dodatnie saldo, które przekroczyło poziom 7,4 mld euro.
Powyższe liczby pokazują skalę, a także jakość naszej wymiany handlowej i współpracy gospodarczej z brytyjskim rynkiem. Trudno się więc dziwić obawom uczestników tej współpracy. Tymczasem w rozmowie z Polskim Radiem prof. Witold Orłowski, doradca ekonomiczny PwC, łagodził obawy, przekonując, że „bezpośrednie ekonomiczne konsekwencje Brexitu wcale nie muszą być bardzo duże, jeżeli tylko uda się wynegocjować takie warunki współpracy Wielkiej Brytanii z Unią, które nie spowodują znaczącego efektu negatywnego na przykład dla handlu”. Na takie korzystne negocjacje bardzo liczą polskie firmy, ale ta kwestia będzie się rozstrzygać w ciągu miesięcy negocjacji.
Złe wyjście
Polski flagowy produkt eksportowy, jakim jest żywność i produkty rolne, jeszcze do niedawana trafiał głównie do naszej emigracji (szacowanej na co najmniej 800 tys. osób). Dziś sięga po niego coraz więcej Brytyjczyków, m.in. dzięki brytyjskiej sieci Tesco, która na dużą skalę importuje żywność z Polski na Wyspy. Teraz w naturalny sposób rodzą się obawy, że po rozwodzie Brytanii z Unią Wyspiarze zechcą chronić swój rynek produktów żywnościowych. Dlatego straty w eksporcie polskich towarów spożywczych nad Tamizę mogą być odczuwalne dla polskich producentów żywności, w tym rolników. Euler Hermes, globalna firma ubezpieczająca należności handlowe, wstępnie oszacowała je na ok. 700 mln euro rocznie.
– Przy czym eksporterzy wyrobów mięsnych, konkurencyjnych pod względem ceny i jakości w całej Europie, mogą ponieść najmniejsze straty. Mniej pewna jest sytuacja eksporterów nabiału, słodyczy i innych produktów FMCG, którzy zapewne stracą dużo więcej – stwierdza Tomasz Starus, członek zarządu ds. oceny ryzyka w Euler Hermes w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.
W niepewności są też polscy producenci mebli, dla których Wielka Brytania to drugi (po Niemczech) największy odbiorca polskich stołów, krzeseł czy sof.
– W 2015 r. eksport mebli na rynek brytyjski przekroczył wartość 700 mln euro – mówi Tomasz Wiktorski, szef analitycznej firmy branżowej B+R Studio. W ciągu ostatnich siedmiu lat eksport mebli z Polski do Zjednoczonego Królestwa wzrósł o ponad połowę. Dziś stanowi 8,5 proc. udziału w rodzimej meblowej produkcji. Choć potencjał do zwiększenia sprzedaży nadal jest duży, Brexit może to przekreślić.
Transport w żałobie
Jednak „angielskiego wyjścia”, zdecydowanie bardziej niż producenci żywności i mebli, obawia się branża transportowa. Zrzeszenie Międzynarodowych Przewoźników Drogowych (ZMPD) w Polsce szacuje, że przewozy do Wielkiej Brytanii to ponad 20 proc. wszystkich kursów realizowanych przez rodzime firmy transportowe. Są też przewozy z Wysp do innych krajów. Tego rodzaju transportem zajmuje się ponad 31 tys. przedsiębiorstw, z flotą ok. 200 tys. pojazdów kursujących po Europie. Tym samym polscy przewoźnicy od lat są największą grupą we Wspólnocie, zajmując pierwsze miejsce pod względem liczby przewożonych towarów.
Status ten polscy przewoźnicy osiągnęli dzięki wysokiej jakości usług, dużej elastyczności i konkurencyjności cenowej. Sprzyjająca była też w ostatnim czasie sytuacja na rynku cen ropy naftowej, co jeszcze bardziej wzmocniło konkurencyjność polskich firm w Europie.
– Tymczasem po referendum, w którym Brytyjczycy zdecydowali opuścić Unię, już nic nie będzie takie samo – uważa Jan Buczek prezes ZMPD. – Na wyjściu stracą wszyscy, również polskie firmy, które realizują kontrakty na przewozy związane z wymianą handlową nie tylko między Polską a Wielką Brytanią, ale także między Brytanią a innymi krajami UE. Same przewozy do lub z Anglii to ponad jedna piąta wszystkich kursów realizowanych przez polskie firmy transportowe – wylicza. – Mamy świadomość, że same negocjacje rozwodowe potrwają około dwóch lat i wciąż nie wiadomo jakie będą warunki dalszej współpracy. Ale to, co już dziś wiem na pewno, to fakt, że polskie firmy transportowe dostosują się do nowych warunków. Tak jak robiły to do tej pory – kwituje prezes Buczek.
Jednak już dziś sami kierowcy TIR-ów jeżdżących do Anglii zwracają uwagę na to, że jeszcze przed formalnym wyjściem Brytyjczycy wrócą do bezwzględnego faworyzowania swoich przewoźników. A po formalnym wyjściu z Unii zewnętrzne firmy transportowe operujące na Wyspach będą narażone na większe koszty działalności. Powody? – pojawienie się wymogów formalnych do załatwienia w związku z przewozem towarów przez granice. Szczęście w nieszczęściu, że te koszty będą ponosić nie tylko polscy przedsiębiorcy, ale także brytyjscy podczas wjazdu na Stary Kontynent.
W dużo gorszej sytuacji, niż duże firmy transportowe, są małe firmy, tzw. przewozy busem, które wyspecjalizowały się z w transporcie ludzi oraz niedużych przesyłek na Wyspy Brytyjskie. Takich firm z jednym lub najwyżej kilkoma samochodami jest nad Wisłą kilkaset. I choć ich właściciele dywersyfikują jak mogą kierunki przewozów do Belgii, Holandii i Niemiec, to wiąż Anglia jest głównym kierunkiem. Większość tych firm, jak choćby Sinbus z Sandomierza, opiera swoje biznesy o usługi dla polskich emigrantów na Wyspach i teraz są wystawione bezpośrednio na zmiany koniunktury gospodarczej i prawnej.
Dobre wyjście
W potoku pesymistycznych scenariuszy pisanych po unijnym referendum są i te dobre. Między innymi chodzi o prognozy dla polskiego rynku pracy. Zdaniem prof. Urszuli Kryńskiej z Uniwersytetu Łódzkiego „Brytyjczycy są zbyt pragmatyczni, by pozbywać się naszych dobrych pracowników, nie mówiąc już o kadrze wysoko kwalifikowanej”. Ekonomistka spodziewa się jednak, że w ciągu 2-3 lat wrócą do kraju osoby, które korzystają tylko z brytyjskiego „socjalu”. Co, zdaniem ekspertki, powinno pozytywnie wpłynąć i na wyższy popyt, i na rynek pracy. Na zasilenie rynku pracy szczególnie liczy branża budowlana, która w ostatniej dekadzie została mocno wydrenowana ze specjalistów i nie tylko. Część z nich z pewnością zostanie na Wyspach, cześć znajdzie inne atrakcyjne zarobkowo państwa, ale sporo może wrócić do kraju, gdzie zarobki są coraz bardziej atrakcyjne. Z danych firmy Sedlak & Sedlak wynika, że średnie wynagrodzenie w budowlance w kwietniu 2016 r. wyniosło w Polsce 4391 zł (najmniej w lubuskim – 3061 zł, najwięcej w mazowieckim, bo ponad 6200 zł).
W „angielskim wyjściu” potencjał do robienia znakomitego biznesu już widzą prawnicy, doradcy biznesowi czy eksperci podatkowi, którym z pewnością przybędzie klientów, gdy wróci granica państwowa między Zjednoczonym Królestwem i Unią Europejską, a z nią formalności, jak np. wizy, pozwolenia lub cła.
Ba, nie brak też opinii, że Brexit paradoksalnie przyczyni się do napływu do Polski nowych inwestycji zagranicznych, w tym brytyjskich. Chodzi o to, że firmy działające na Wyspach, aby zwiększyć możliwości sprzedaży na terenie UE, będą przenosić produkcję na jej teren. A dzięki niższym kosztom pracy przy wysokiej jakości, Polska może być dla nich atrakcyjnym miejscem do lokowania fabryk i logistyki. Pod warunkiem, że rządzący w Warszawie od razu rozpoczną starania o potencjalnych inwestorów, żeby nie zostać w tyle za sąsiadami z regionu, np. Bułgarią czy Rumunią, gdzie produkcja jest jeszcze tańsza niż u nas.
Autorka: Longina Grzegórska-Szpyt