Projekt: dziecko
Polska dopiero teraz na serio zabiera się za politykę prorodzinną. Najskuteczniej w Europie działają w tej mierze Francja oraz kraje skandynawskie. Ale i tam efekty są, w najlepszym razie, średnie, choć bez nich pewnie byłoby dużo gorzej
„Merkel była trochę wściekła, bo porównałem Europę do bezpłodnej kobiety” – powiedział niedawno papież Franciszek cytowany przez włoską gazetę „Corriere della Sera”. Relacjonował rozmowę telefoniczną z kanclerz Niemiec po swoim przemówieniu w Parlamencie Europejskim w listopadzie 2014 r. Papież mówił wówczas między innymi: „Z wielu stron odnosi się ogólne wrażenie zmęczenia, starzenia się Europy – babci, już bezpłodnej i nietętniącej życiem. Z tego względu wydaje się, że wielkie ideały, które inspirowały Europę straciły siłę przyciągania, na rzecz biurokratycznych mechanizmów technicznych swoich instytucji”.
Trudno powiedzieć, czy ojciec święty miał świadomość, że taka metafora może szczególnie zaboleć właśnie Angelę Merkel. Bo media europejskie traktują ją i opisują jako przywódczynię i symbol współczesnej Europy. I rzeczywiście nie ma biologicznych dzieci. Ma tylko dwóch dorosłych pasierbów, synów drugiego męża z jego pierwszego małżeństwa.
Na dodatek papież tłumaczył Merkel, że Europa może jeszcze „uśmiechnąć się do imigrantów”. Zostać dla nich przybraną matką. I dodał jeszcze metaforę Sary, żony Abrahama, która w wieku 90 lat urodziła pierwsze dziecko, Izaaka. Merkel nie ma co prawda 90 lat, ale nie ma też osiemnastu ani nawet trzydziestu czy czterdziestu.
Merkel „była wściekła”, ale trudno zaprzeczyć, że jednym z największych problemów Europy jest brak dzieci. Gospodarki europejskie cierpią na niedobór pracowników, systemy opieki zdrowotnej powoli zbliżają się do granic wytrzymałości, a systemy emerytalne trzeszczą w szwach. Jak doszło do tego, że Europa stała się „bezpłodną babcią”? I czy rzeczywiście jest aż tak źle?
Bezdzietny katolik
– Generalnie są cztery przyczyny, dla których ludzie mają dzieci – tłumaczy prof. Mirosław Grewiński, prorektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej im. Janusza Korczaka w Warszawie, ekspert od polityki społecznej. – Pierwsza przyczyna to biologia. Prawie każdy człowiek ma nieuświadomioną potrzebę przedłużenia gatunku, czyli posiadania potomstwa i ciągłości biologicznej, a kulturowo – swojej rodziny. Druga przyczyna to emocje i uczucia. Miłość między dwojgiem ludzi odgrywa rolę szczególną. Pojawienie się pierwszego dziecka nie jest spowodowane chłodną kalkulacją, ale silnymi emocjami i uczuciami między dorosłymi. Następna przyczyna to uwarunkowania społeczno-kulturowe – na decyzję o rodzicielstwie wpływa często wyznawana wiara, wartości, presja i wzorce rodzinne, środowiskowe. Wreszcie jest też czynnik ekonomiczny: kalkulacja, czy dziecko się opłaca czy nie? Wiele rodzin traktuje dzieci jako inwestycję, chociaż sobie tego nie uświadamia.
Na niedoceniany, zwłaszcza na Zachodzie, czynnik religijny zwraca też uwagę ekonomista Marcin Kędzierski z Akademii Ekonomicznej w Krakowie, specjalizujący się w katolickiej nauce społecznej. – Przecież widać wyraźnie, że w kulturze muzułmańskiej czy ortodoksyjnej kulturze żydowskiej wciąż mamy rodziny z piątką, szóstką dzieci – przekonuje.
Rzeczywiście, społeczne odczucie, że im większa religijność, tym więcej dzieci, znajduje do pewnego stopnia potwierdzenie w ustaleniach nauki. Ale tylko do pewnego stopnia.
Obok żydów i muzułmanów wysoką dzietnością charakteryzują się na przykład tradycyjne, protestanckie ewangelikalne rodziny w USA. A co z katolikami? Jeśli chodzi o katolików w biedniejszych krajach, poza Europą, to jest podobnie. Ale, skoro Polska jest jednym z najbardziej katolickich krajów w Europie (a jest), to dlaczego wskaźnik dzietności jest tak dramatycznie niski (statystycznie 1,33 dziecka na kobietę)?
To Polska, ale weźmy inne europejskie kraje (mniej lub bardziej) katolickie. We Włoszech wskaźnik ten wynosi według danych CIA z 2014 roku 1,42, w Hiszpanii 1,48, w Chorwacji 1,45. To daleko od minimalnego wskaźnika zastępowalności pokoleń (2,1). Paradoks jest tym większy, że w przeciwieństwie do katolików, ortodoksyjni protestanci, muzułmanie czy żydzi dopuszczają moralnie pewne formy sztucznej antykoncepcji.
– Kraje katolickie od kilkudziesięciu lat nie szczycą się wysoką dzietnością – przynaje Kędzierski. – To dlatego, że kultura katolicka w Europie i USA w dużej mierze się zlaicyzowała i dzietność nie jest już wartością samą w sobie. To jest kwestia rozumienia powołania małżeństwa. Przez wiele wieków historii Kościoła powołaniem małżeństwa było uświęcanie małżonków i przekazywanie życia. To się wiązało z tym, że nie było żadnych metod antykoncepcyjnych. Po Soborze Watykańskim II, który zbiegł się z upowszechnianiem antykoncepcji, po encyklice „Humanae Vitae” Pawła VI co prawda dalej używanie środków antykoncepcyjnych jest zakazane, ale jednak praktyka duszpasterska bardzo mocno stawia na promowanie naturalnych metod planowania rodziny (NPR), po to, aby mieć tyle dzieci, na ile sobie można pozwolić.
Kędzierski zwraca uwagę, że na kursach przedmałżeńskich NPR stanowi bardzo ważną ich część. Oczywiście, jest w nauce Kościoła zastrzeżenie, że metody NPR nie mają zastępować środków antykoncepcyjnych, ale de facto takim środkiem się stają. Innymi słowy, mając świadomość tego, że kobieta musi na przykład pracować, praktyka duszpasterska daje pewne pole do unikania macierzyństwa w pewnych okresach życia, do wybrania momentu rodzicielstwa.
– W Kościele wokół NPR trwa bardzo ostry spór. Są grupy, które mocno promują NPR jako wyraz odpowiedzialności w świetle wiary, są też grupy, które pokazują, że NPR jest dopuszczalny, ale powinien być wyjątkiem, a nie regułą. Stosowanym w sytuacji choroby, małżeńskiego kryzysu albo wyjątkowych trudności materialnych – mówi Marcin Kędzierski. – To ma związek z modelem rodziny, bo kiedyś, kiedy mieliśmy domy wielopokoleniowe, małżonkowie łatwiej decydowali się na dzieci. Mieli większe gwarancje, że dzieci zostaną „zaopiekowane”. Kobieta nie pozostawała z nimi sam na sam w domu, miała pomoc dziadków, rodziców, rodzeństwa, kuzynostwa czy bliskich znajomych. Dziś, zwłaszcza w dużych miastach, są często tzw. „rodziny nuklearne”, które nie mogą „podrzucić” dziecka krewnemu, kiedy tylko potrzebują. Opieka nad dziećmi stała się zadaniem o wiele trudniejszym. Żłobki czy przedszkola nie są w stanie tego problemu rozwiązać w pełni, bo nie są czynne 24 godziny na dobę.
Francuski model: trzy żony, czwórka dzieci
Dziś w Europie katolickość ani nawet szczególna religijność nie jest jedynym czynnikiem, jeśli chodzi o decyzję o rodzicielstwie. I Kędzierski, i Grewiński zwracają uwagę, że na przykład w laickiej Francji ten współczynnik jest jak na dzisiejszą Europę wysoki – 2,08.
Mniejsze, ale wciąż jedne z największych w Europie, wydatki na politykę prorodzinną mają Niemcy. Według szacunków PriceWaterhouseCoopers świadczenia rodzinne i ulgi na dzieci we Francji to ok. 7000 euro rocznie na gospodarstwo domowe, a w Niemczech ok. 5000 euro. A do tego dochodzą inne benefity – opieka szkolna i przedszkolna, zajęcia dodatkowe, dostęp do mieszkań i opieki zdrowotnej itd. A mimo to współczynnik dzietności w Niemczech wynosi 1,43. Przy, dodajmy, podobnej procentowo liczbie imigrantów.
– Francja od prawie 100 lat inwestuje w politykę rodzinną, a Niemcy trochę krócej. Czynnik czasu i konsekwencja w realizacji polityki rodzinnej okazują się bardzo istotne. Nie da się przecież diametralnie zmienić sytuacji demograficznej i ogólnie sytuacji rodzin w pięć lat ani nawet dekadę – wyjaśnia prof. Grewiński. – Francja jest wielokulturowa nieco inaczej niż Niemcy. Bardzo rozbudowała usługi i instytucje na rzecz rodziny. Na przykład, wszyscy rodzice mają dostęp do darmowych przedszkoli, żlobków – niektóre żłobki i przedszkola są czynne nawet 24 godziny na dobę! – wylicza prorektor Uczelni Korczaka.
Francja, przy całej swojej laickości, swobodzie obyczajów, przy dużej liczbie rozbitych (albo, jak kto woli, „patchworkowych”) rodzin, jest przy tym krajem, gdzie posiadanie dzieci było i jest cenione. Weźmy obecnego i poprzedniego prezydenta Francji. Francois Hollande ma dwóch synów i dwie córki z byłą żoną (zresztą, współpracowniczką z partii), a po rozwodzie miał jeszcze dwie partnerki. Poprzedni prezydent Nicolas Sarkozy ma obecnie trzecią żonę, z którą ma córkę, ze związku z pierwszą żoną ma dwóch synów, a z drugą – jednego syna. Owszem, prezydenci to przedstawiciele elit, które nie muszą martwić się o sprawy materialne. Ale ich stadła są dość typowe dla tego kraju.
Jest jeszcze inny paradoks – w krajach nordyckich, uważanych za jeszcze bardziej zlaicyzowane niż Francja, jest zdecydowanie wyższa dzietność (wskaźnik – 1,88 w Szwecji, 1,86 w Norwegii, 1,73 w Danii) przy jednocześnie wysokim wskaźniku zatrudnienia kobiet na rynku pracy niż w krajach południa Europy. Tam są niskie wskaźniki zatrudnienia kobiet i jedne z najniższych wskaźników dzietności. W Polsce jest zaś jest dość wysoka liczba pracujących kobiet i niska dzietność. Może dlatego, że kraje południa, podobnie jak kraje postkomunistyczne, mają dużo mniejsze wydatki socjalne.
– W Skandynawii od dawna dominuje paradygmat polityki społecznej jako inwestycji. Inwestuje się tam w małe dzieci po to, żeby za 20 lat nie mieć problemów społecznych i gospodarczych, które można by mieć, gdyby nie inwestowano w dzieci, szczególnie w edukację wczesnego dzieciństwa. Twierdzi się, że w pierwszych latach życia zdolności poznawcze dzieci są największe. W skandynawskich krajach eksponowana jest nie rodzina, ale jednostka, obywatel. Tam państwo ma obowiązek troszczenia się o każdego członka rodziny – o jednostkę, a nie tylko o rodzinę jako pewną mikrogrupę społeczną – mówi prof. Mirosław Grewiński i porównuje to do Polski. – Dla rządzącego w Polsce PiS, inaczej niż w Skandynawii, głównym adresatem polityki prorodzinnej jest rodzina, a nie jednostka. Lub inaczej – podmiotem programu 500 Plus jest rodzina, a nie jednostka. To wynika ze swoistej aksjologii i upodmiotowienia rodziny. Jedni się z takim podejściem zgadzają, inni nie.
Przeciętnego Polaka szokują doniesienia o odbieraniu dzieci w Szwecji czy Norwegii rodzicom z błahych powodów, silnej pozycji prawnej dziecka w stosunku do rodziców, dość ścisłej kontroli urzędników nad procesem wychowawczym. Głównym rodzicem jest państwo, rodziną całe społeczeństwo. Z kolei przeciętny Szwed czy Norweg, gdyby zainteresował się Polską, nie byłby w stanie zrozumieć, że PiS stawia w nowej polityce społecznej rodzinę na pierwszym miejscu, co popierają nie tylko jego wyborcy.
Na ile to różnica między kulturami naszych krajów, a na ile różnica między lewicą a prawicą, „postępowcami” a konserwatystami? Na pewno jest tak, że Szwecja, Norwegia, Finlandia, w nieco mniejszym tylko stopniu Dania to państwa, na których ogromne piętno odcisnęły różne lewicowe idee i ideologie XX w. Ale, historycznie rzecz biorąc, można w tym też dopatrywać się dziedzictwa historii tych krajów. Już obyczaje Normanów i sposób organizacji wspólnoty gorszyły lub po prostu dziwiły przybyszów z innych krain średniowiecznej Europy. I to nawet w czasach, gdy Normanowie byli już chrześcijanami.
Rosnące nakłady w Europie Zachodniej na politykę prorodzinną przyniosły na razie efekty średnio zadowalające (choć bez tego pewnie byłoby gorzej). Nawet rekordziści w dzietności, wspomniana Francja, czy Szwecja, notują wyniki poniżej wymaganego minimalnego wskaźnika zastępowalności pokoleń. Gdzie więc jeszcze leży problem?
AUTOR: Marcin Herman
Zapraszamy do przeczytania majowego wydania "Gazety Bankowej".