Wyprzedaż bez granic
Amerykańskie dziesięciolatki przebiły granicę 3 proc., a niemieckie 1 proc. rentowności. Nasze zbliżyły się do 6,8 proc., czyli pułapu osiągniętego na dwa tygodnie w październiku 2008 r., miesiąc po bankructwie Lehman Brothers.
Jednym z nielicznych argumentów kupujących jest powtarzanie, że obligacje są tanie, co niewątpliwie jest prawdą, jeśli za punkt odniesienia wziąć rentowności sprzed roku. Poza tym wskaźniki techniczne informują o ekstremalnych poziomach wyprzedania rynku, nawet nieco wyższych niż po upadku Lehmana, czyli okresu, w którym słowo obligacja kojarzyło się wyjątkowo negatywnie, a obligacje zabezpieczone brzmiały równie przyjaźnie co obozy koncentracyjne. Ben Bernanke, szef Fedu, zamierzał dopiero przetestować w praktyce swoją koncepcję ilościowego luzowania polityki pieniężnej i faktycznie skup obligacji wtedy (w 2009 r.) pomógł uspokoić sytuację (choć nie od razu).
Niestety, nie można z tego wyprowadzić wniosku, że panika wkrótce ustąpi, a banki centralne raz jeszcze wybawią rynki z kłopotów. Wypatrujemy końca wyprzedaży z osiągnięciem każdego z kolejnych historycznych poziomów, ale rynek nie daje wytchnienia. Rentowności wspinają się dosłownie po ścianie strachu. Obawy sięgają już nie tylko wyników funduszy inwestycyjnych, ale zaczynają się pojawiać pytania o to, czy i jak poszczególne państwa poradzą sobie z wyższymi kosztami zadłużenia. Inflacja wiąże przecież banki centralne i zmusza je do podnoszenia stóp, rządy będą kiedyś musiały zacząć szukać oszczędności, bo koszty obsługi zadłużenia zaczną być mocno odczuwalne w strukturze wydatków budżetowych. Wszystko to wygląda naprawdę źle. A sprzężenie czynników zewnętrznych (wojna, pandemia w Chinach, wzrost cen żywności) składa się na „doskonały sztorm”, który wyewoluował z koncepcji Nouriela Roubiniego do własnego, jeszcze bardziej przerażającego kształtu (w 2011 r. Roubini zalecał trzymanie obligacji na czas największych zawirowań).
Kluczem jest jak zawsze zachowanie rynku amerykańskiego. Podwyżka stóp o 50 pkt nie zatrzymała pochodu rentowności, zarazem jednak 3 proc., to wartość z listopada 2018 r., a okolice 3,2-3,3 proc. okazywały się ważną granicą dla rentowności od początku XXI wieku (początkowo jako wsparcie, później jako opór). Okolice 3 proc. odegrały też swoją rolę w latach 50. ubiegłego wieku, a wcześniej w latach 30. Nie jest bowiem prawdą twierdzenie, że obecna sytuacja jest wyjątkowa. USA zmagały się już z nadmiernym zadłużeniem i rosnącymi kosztami jego obsługi (rentowność 10-latek sięgała 15 proc. cztery dekady temu po wzroście z 4,5 proc. w 1967 r.). Inflacja, choć oznacza wyższe koszty zadłużenia, zarazem skłania dłużników – w tym państwa – do kontroli wydatków i ograniczania zadłużenia, chodzi tylko o to, żeby przejście z minimum do maksimum było rozłożone na kilka lat, a nie miesięcy.
Ekonomiści i analitycy w Polsce wciąż różnią się w ocenie tego, jak wysoko znajdzie się inflacja (najodważniejsi wskazują na ponad 17 proc.) i stopy procentowe. Otuchy zadłużonym dodaje Mateusz Benedyk, były prezes Instytutu Misesa, który uważa, że spadek podaży pieniądza sprowadzi inflację w granice celu NBP szybciej, niż ktokolwiek się dziś tego spodziewa. W piątek Adam Glapiński, prezes NBP, powiedział jednak, że RPP będzie podnosiła stopy tak długo, aż inflacja się trwale obniży, co trudno wziąć za zapowiedź rychłej zmiany kierunku. Tymczasem WIBOR 6M zbliża się do 6,5 proc., a ma sięgnąć 7,9 proc. (wycena kontraktów FRA). Nawet największe firmy z udziałem skarbu państwa mogą więc płacić 9-proc. Kupony.
Emil Szweda, Obligacje.pl